niedziela, 23 sierpnia 2015

4. Twierdza szpitalna, twierdza samotności


Jeszcze tego samego dnia wróciła do Patryka, trzymając w dłoni obiecany notes. Wziął go do ręki bez słowa. Jedynie błysk w jego oku podpowiedział Weronice, że naprawdę się ucieszył, że spełniła swoją obietnicę.
– Dotrzymałam słowa – przypomniała mu o układzie. – Teraz ty wywiąż się ze swojej części umowy.
– Wyglądasz na zmęczoną.
– Co to ma do rzeczy? – Zmarszczyła brwi, pochylając się do przodu na krześle i łącząc dłonie w piramidkę.
– Wolałbym opowiedzieć tę historię, kiedy będziesz trzeźwa i w pełni zdolna do zrozumienia wszystkich jej elementów.
Chłopak odłożył notatnik i zabrał się za układanie kostki Rubika. Jego zręczne palce zgrabnie obracały ściankami, kolory migały przed oczami Weroniki, by się wreszcie wsunąć na właściwe miejsca.
– Przecież nie jestem aż tak bardzo zmęczona – zaprotestowała zaskoczona, dopiero po chwili będąc w stanie zabrać głos.
– Nalegam.
Nie podniósł głowy, by na nią spojrzeć.
– Jaką mam gwarancję, że gdy wrócę ponownie, opowiesz mi to wszystko, tak jak obiecałeś? – spytała z niedowierzaniem.
– Nie masz żadnej poza moją obietnicą. Nie martw się, ja dotrzymuję obietnic. Idź się spotkać z rodziną, trochę odpocząć… Jutro jest sobota, prawda? Wykorzystaj ją dobrze. Nie ucieknę przez weekend, tak prędko mnie przecież nie wypuścicie. Możemy się umówić, że w poniedziałek od samego rana przyjdziesz tutaj, a ja ci wszystko opowiem.
– No nie wiem…
Wciąż nie czuła się przekonana. Była gotowa wysłuchać historii Patryka tu i teraz, bo nie wiedziała, kiedy się powtórzy podobna okazja!
Ale z drugiej strony może powinna mu zaufać?
– Po prostu mi zaufaj, okej?
Czytał w jej myślach czy co?
– Niech będzie – poddała się wreszcie. Wstała z krzesła, otulając się szczelniej lekarskim fartuchem. – Wrócę w poniedziałek.
– Dobrze. – Skinął głową.

Zbliżała się osiemnasta, a ona wciąż nie była gotowa do wyjścia. Niby do domu brata miała niedaleko, bo zaledwie kilka przecznic do przejścia, więc nie powinna się bardzo spóźniać… Ale nie mogła się zebrać do tego, żeby wyjść z domu. Po prostu leżała na łóżku, wpatrując się w sufit, malowany chyba już wieki temu. Nie chciało jej się nawet spać, już i tak zbyt wiele czasu spędziła pod kołdrą. Zafascynowała ją gra światła i cienia na suficie, szare zwierzątka, zajączki, ptaki, krokodyle, rozpływające się w mdłym świetle zachodzącego słońca, zmieniające co chwilę swoje położenie i kształt.
Budzik na szafce nocnej zadzwonił, wybijając szóstą; leniwie wyciągnęła dłoń, żeby go wyciszyć. Miał piskliwy głos, wibrujący w uszach jeszcze długo po tym, jak przebrzmiał. Chyba właśnie to zmusiło ją, żeby wreszcie podniosła się z posłania i wyszła z mieszkania, nie zadając sobie trudu, żeby jakoś ułożyć włosy czy się umalować. Zmieniła jedynie domowy dres na bardziej elegancką sukienkę, chwyciła torebkę – tę samą, którą miała w pracy – po czym znalazła się na klatce schodowej, prawie zapominając o zakluczeniu drzwi.
Sama nie wiedziała, co się z nią działo.
Jak w transie dotarła do domu brata. Jednakże gdy tylko zadzwoniła i usłyszała radosne głosy dzieci, oprzytomniała. Na spotkanie wyszedł jej Daniel wraz z młodszą z dziewczynek, Moniką, na rękach.
– Cześć! Przepraszam za spóźnienie – powiedziała przepraszająco, ściskając rękę dziewczynki. – Mona! Jak urosłaś!
Czuła, że uśmiech, którym obdarzyła tę dwójkę, był szczery.
Szybko pozbyła się płaszcza, butów oraz torby, i podążyła w głąb korytarza, trzymając za rączkę Monikę i słuchając opowiadania brata o jego pracy. Weszli do kuchni, gdzie zastali żonę Daniela, Hanię, najwyraźniej przygotowującą kolację. Weronika dawno nie miała okazji czuć tak wspaniałych zapachów – sama praktycznie w ogóle nie gotowała, żywiła się jedynie mrożonkami lub gotowymi produktami. W jej wymagającej pracy nie miała czasu na należyte zajęcie się karmieniem organizmu.
– Hanka!
– Weronika! Cieszę się, że do nas wpadłaś!
Kobiety przytuliły się serdecznie.
– Co gotujesz?
– Kurczaka w sosie parmezańskim, do tego ziemniaki, sałatka, pomidory… – wyliczyła Hanka. – Zresztą sama zobaczysz.
– Dawno nie jadłam niczego porządnego – przyznała, zasiadając na jednym z barowych stołków i biorąc Monikę na kolana. Mała szybko wzięła z koszyczka z owocami pomarańczę i zaczęła się nią bawić, turlając po granitowym, szarym blacie.
Hanka uniosła brwi, odwracając się w stronę szwagierki. Trzymała w ręku chochlę, przez co wyglądała groźnie.
– Jak to?
– Mrożonki, jedzenie na wynos – wyjaśniła Weronika z westchnieniem, chroniąc pomarańczę przed upadkiem. – Nie miałam czasu, żeby sobie gotować. Mieszkam sama, nie mogę stać cały dzień nad garami. Mam dużo pracy w zakładzie.
– Lekarze – prychnęła Hania. – Poświęcają siebie po to, żeby ratować innych i zbawić świat! Mam nadzieję, że przez to nie zdechniesz z głodu na samej chemii! – Wycelowała chochlę w kobietę.
– Przynajmniej moje życie ma sens – obroniła się Weronika. – Zresztą samemu w pustym domu można zwariować, więc staram się tam przebywać jak najmniej.
– Powinnaś znaleźć sobie faceta, założyć rodzinę, a nie, żyjesz jak stara panna i w dodatku o siebie nie dbasz… – powiedziała z wyrzutem Hanka, wracając do gotowania.
– Niepotrzebny mi facet – roześmiała się. – Doskonale radzę sobie sama. Naprawdę, niczego więcej mi nie potrzeba do szczęścia.
– Nawet porządnego jedzenia? – podchwycił Daniel z uśmiechem.
– Nawet! Jakoś sobie radziłam przez ostatnie lata, to poradzę sobie i w dalszym ciągu.
Machnęła niedbale ręką. Rozejrzała się po kuchni; nie była tu już od jakiegoś czasu, lecz nic się w pomieszczeniu nie zmieniło. Wyglądało o wiele przytulniej, niż u niej w mieszkaniu. Przede wszystkim dominowały tu jasne, ciepłe kolory: kremowe ściany obwieszone rysunkami najmłodszych pociech państwa Zalewskich i aneks kuchenny oraz blaty w kolorze polakierowanego drewna. Jasnobrązowe szafki wiszące nad kuchenką kryły naczynia. Nawet szara lodówka została obwieszona magnesami i kolorowymi karteczkami. Obrazu dopełniały takie szczegóły, jak ściereczki wyszyte w barwne ptaszki, kolekcja rondli wiszących pod szafką, równy rządek książek kucharskich czy tkwiące na stojaku noże. Nie można zapomnieć o fantastycznym zapachu, który zawsze wypełniał kuchnię – cynamonowo-jabłkowo–pomarańczowym, teraz trochę przytłumionym przez woń pieczonego kurczaka.
– No dobrze, niech będzie. W takim razie trzeba cię teraz porządnie wykarmić, żebyś miała na zapas – zażartowała Hania. Założyła żółte rękawice i wyjęła z piekarnika mięso. – Idź z Moniką do pokoju, poszukajcie Zosi i powiedzcie jej, że kolacja już jest. My z Danielem tu skończymy pichcić i zaraz też przyjdziemy.
Weronika skinęła głową. Pomogła zejść Monice, po czym sama również stanęła na podłodze. Wzięła dziewczynkę na ramiona, żeby móc szybciej iść. Mała nie protestowała, lecz za to ufnie objęła szyję lekarki, przylegając do niej całym ciałem.
Dzieci zawsze do niej lgnęły.
Zosia siedziała w swoim pokoju, odrabiając lekcje. Nawet nie słyszała pukania ciotki, zareagowała dopiero wtedy, gdy ta usiadła na jej łóżku, kładąc sobie na kolanach Monikę. Słuchała muzyki przez duże, pomarańczowe słuchawki, dlatego nie zorientowała się, że ktoś wchodzi do środka.
– Cześć, ciociu – powiedziała wesoło, ściągając słuchawki, zamykając z ulgą zeszyt i przeciągając się na krześle niczym kot. – Piękny wieczór, prawda?
– Cudowny – potwierdziła sarkastycznie Weronika, rozglądając się po pokoju bratanicy. Panował w nim kontrolowany porządek – rzeczy zebrane w kupkę na fotelu stojącym koło szafy, pod komodą dwie sterty czasopism, blokujące dostęp do najniższej szuflady. Za to pod lustrem wiszącym na ścianie nad tym mini-kredensem figurki kotów oraz aniołków stały w karnym porządku. Prawdziwy chaos rozpętał się dopiero na biurku. Walały się po nim wszelkie możliwe podręczniki, zeszyty i szkolne przybory. Do korkowej tablicy tuż naprzeciwko Zosi przypięte były karteczki-przypominajki, ścienny kalendarz oraz zdjęcia samej mieszkanki pokoju wraz ze swoimi przyjaciółmi lub rodziną.
W gruncie rzeczy przytulnie tu, pomyślała Weronika.
– Potrzebujesz pomocy z czymś? – spytała.
– W zasadzie to nie. – Dziewczyna zamyśliła się na chwilę, po czym podciągnęła nogi na krzesło i odwróciła się do ciotki. – Muszę zrobić prezentację na biologię, ale powinnam dać sobie z tym radę.
– O czym? – zainteresowała się lekarka. – Może ci coś podpowiem.
– Mogliśmy sobie sami wybrać temat. To taki projekt na dodatkową ocenę…
– Rozumiem. To jaki temat wybrałaś?
– Sny.
– Dlaczego akurat sny?
– Nie wiem. – Zosia wzruszyła ramionami. – Po prostu mnie to ciekawi. Lubię o tym czytać.
– Rozumiem. To chyba jednak nie jest moja specjalność, więc ci za bardzo nie pomogę – przyznała.
– Ale przecież jesteś psychiatrą, prawda? Zajmujesz się psychiką człowieka, nie?
– Mmm… Tak.
– Sny przecież też podpadają pod psychikę człowieka. Są z nią związane! – stwierdziła rozentuzjazmowana nastolatka.
– Wiem. Po prostu nigdy nie stanowiły obiektu moich badań. Nie zdarzyło mi się nigdy ich interpretować, choć, oczywiście, słyszałam o wielu takich przypadkach i słyszałam o różnych snach.
– Opowiesz mi? – spytała z błyskiem w oku dziewczyna.
– Jasne. Ale nie dzisiaj, dobrze? Kolacja wzywa. – Wstała z łóżka, trzymając w ramionach śpiącą Monikę. – Chodźmy.

Czerwone wino niezwykle dobrze rozgrzewało i rozjaśniało myśli. Weronika była nawet w stanie uwolnić się od towarzyszącego jej ciężaru, osiadającego na piersiach, w zamian za to żartowała i rozmawiała z Hanią i Danielem. Zawsze się czuła dobrze w ich towarzystwie, a alkohol tylko spotęgował to uczucie. Rzadko pozwalała sobie na jego wypicie – nie dlatego, że miała słabą głowę, a po prostu uważała upijanie się za nieodpowiedzialne i nierozsądne, zwłaszcza gdy było się lekarką w znanej i poważanej klinice psychiatrycznej.
Tym jednak pozwoliła sobie na złamanie zasad. Sama jednak pewnie by się nie upiła, choć ostatnimi czasy coraz częściej rozważała kupno whiskey, żeby mogła ją popijać po powrocie z pracy.
Zaczynała dochodzić do wniosku, że innej ucieczki od jej własnej pracy nie ma. Zakład psychiatryczny towarzyszył jej nawet wtedy, gdy znajdowała się już w mieszkaniu, nawet tkwiąc w łóżku, nie mogła się uwolnić od obsesyjnych myśli o swoich pacjentach i sobie samej. Bolało ją to, że nie ma do czego wracać, że jedynym domem jest ten szpital dla umysłowo chorych i w sterylnie czystym mieszkanku czeka jedynie samotność.
Gdzież jednak znalazłby się mężczyzna, który zaakceptowałby ją taką, jaką naprawdę była, ze wszystkimi jej lękami, przywiązaniem do psychiatryka, spędzaniem tylu godzin poza domem? Podejrzewała, że skoro go dotychczas nie znalazła, to pewnie w ogóle nie istniał – ewentualnie egzystował na drugiej półkuli i nie mogli się przez to spotkać.
Czknęła głośno, czując, jak kolejna fala winnego gorąca rozlewa się po jej ciele. Słodka niepamięć, słodki ogień wypalający cały ból! Pragnęła tak zapomnieć już na zawsze, żeby nie musieć wracać do dręczących wspomnień, do męczącego życia i cieni na suficie w jej pokoju.
Jednocześnie świetnie wiedziała, że kocha swoją pracę zbyt mocno, żeby umieć żyć bez niej, zbyt mocno wrosła w jej osobowość, w nią samą. Weronika już nie potrafiła istnieć bez codziennych wypraw do zakładu, który wydał jej się nagle twierdzą – niezdobytą przez lata, otoczoną fosą jezdni i dzikim ogrodem, po którym biegały oswojone wiewiórki.
Musiała tam wrócić. Nie mogłaby odejść, nawet gdyby chciała. To było jak nałóg, jak uzależnienie – potrzebne w coraz większych dawkach.
Postanowiła jednak, że przynajmniej zmniejszy działkę samotności, którą aplikowało jej mieszkanie.

W niedzielę rano pojechała do Ikei po nowe farby – kremową, miętową i niebieską. Kupiła także pędzle, kwiatowe i kocie szablony do malowania, kilometry taśmy klejącej oraz folii. Później przez cały dzień oklejała meble, żeby się nie pobrudziły, pokrywała białe dotąd ściany wybranymi barwami. Farba schła szybko, więc już pod wieczór mogła umieścić w sypialni na miętowym tle niebieskie, wesołe koty. Na pomalowanie kuchni, niewielkiego salonu i łazienki już nie starczyło jej siły, oceniała jednak swoje dzieło z zadowoleniem. Potrzebowała jeszcze tylko trzech lub czterech dni, żeby skończyć malowanie. Już jednak czuła się lepiej, mając za towarzystwo zwierzaczki bawiące się na jej ścianie, sypialnia nie wydawała się już też taka ponura, jak wcześniej.
Zasypiała z dużo lepszym humorem, niż wstawała (wtedy jeszcze dodatkowo dokuczał jej kac).
I nawet śniące jej się w nocy koszmary nie sprawiły, że w poniedziałek rano wstała z łóżka lewą nogą. Z wyjątkową radością zjadła zwyczajowe płatki, popiła zwyczajowym mlekiem, zabrała zwyczajową torbę, założyła zwyczajowe buty i zwyczajowy płaszcz, wsiadła w zwyczajowy autobus i dotarła w zwyczajowe miejsce.
A jednak wszystko było inne.

– Pani Weroniko?
– Tak?
Ledwo przekroczyła próg kliniki, już świat dawał jej znać, że jest pilnie potrzebna.
– Jakiś mężczyzna do pani. Chce z panią rozmawiać.
– Kto?
Zmarszczyła brwi. Nie przypominała sobie, żeby się z kimkolwiek umawiała, żadni rodzice nie zapowiadali swojej wizyty właśnie na poniedziałek.
– Ojciec Patryka – odpowiedziała niepewnie sekretarka, jakby nie do końca wiedziała, czy na pewno chodzi o tego chłopaka.
– Ojciec Patryka? – powtórzyła żywo Weronika. – Dobrze, w takim razie pójdę się jedynie przebrać i zaraz do niego zajdę. Gdzie czeka?
– Pani Ania zabrała go do gabinetu pielęgniarek…
– Dlaczego tam? – zdziwiła się lekarka. Zazwyczaj rodzice rozmawiali z pracownikami szpitala w specjalnie do tego przeznaczonym pokoju oznaczonym numerem dwunastym.
– Nie wiem. Nie protestowałam zbytnio – przyznała młoda dziewczyna, nieco przestraszona. – Miałam zrobić inaczej?
– Nie, nie, nic się nie stało. – Weronika machnęła ręką, choć świetnie wiedziała, że przepisy obowiązujące w klinice wyraźnie mówią o właśnie dwunastce. Westchnęła.
Przebrała się w swój kitel, pobieżnie przejrzała leżące na biurku papiery – musiała później nad nimi przysiąść – i ruszyła wreszcie do pielęgniarskiej dyżurki. Zgodnie z oczekiwaniem, po pchnięciu drzwi dostrzegła siedzących na krzesłach przy stole nieznajomego mężczyznę, który się natychmiast zerwał z miejsca, oraz panią Anię.
– Weronika Zalewska – przedstawiła się, ściskając wyciągniętą rękę mężczyzny.
– Artur Konwaliewicz, jestem ojcem Patryka.
– Co pana do nas sprowadza? – spytała, nie owijając w bawełnę.
– Chciałbym porozmawiać o moim synu.

***
Missed me?
Niech żyje artystyczny nocny haj!
Pomieszkuję tu.

3 komentarze:

  1. Weronika naprawdę musi być zajęta pracą jak nawet nie ma czasu na ugotowanie czegoś. I pewnie musi być zmęczona jak Patryk to zauważył.
    Powinna zrobić sobie trochę wolnego i odpocząć. Ale z drugiej strony jak ma siedzieć sama w domu to chyba lepiej, że w klinice czas spędza.

    Czekam na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zastanawiam się, czy to dobrze, ze Weronika najpierw porozmawia z ojcem, a pozniej z synem. Jakos wydaje mi sie, ze lepsza byłaby druga kolejność. Z pewnością prawda jest, ze kobieta nie dba o sama siebie. Ciesze sie, ze ma lepszy humor, pewnie m.in.dlatego, zd wreszcie zjadła w weekend cos normalnego... Powinna poświęcać jedzeniu wiecej czasu, to z pewnością. No i inne rady Hanki tez Nie pozbawione były sensu... Nie moge doczekać sie ciagu dalszego, przypadek Patryka coraz bardzizjs mnie intryguje! Zapraszam na wczoraj dodany rozdział do mnie - zapiski-condawiramurs :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Myślę, że taka odmiana sypialni i wprowadzenie trochę kolorów do jej życia zrobi to na dobre Weronice :) Co nie zmienia faktu, że chmury wokół niej chyba trochę się zagęszczają. Co ojciec Patryka od niej chce? Chyba nie wcześniejszego wypisania go? Wprawdzie jeszcze nie została postawiona jakaś konkretna diagnoza.
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń