Echo kroków niosło się po opustoszałym korytarzu. Niespokojny dźwięk obcasów uderzających o zimną posadzkę wwiercał się w uszy. Oprócz niego nie było słychać żadnego innego dźwięku, w zasięgu wzroku również nikt nie pozostawał. Szpital wyglądał na wymarły, jakby w tej chwili w budynku nie przebywało blisko pięćdziesięciu pacjentów, pielęgniarzy i lekarzy. Zgaszone światła dodatkowo potęgowały wrażenie niepokoju, drogę oświetlało jedynie światło księżyca wpadające przez niezasłonięte firanami okna. Na ścianach utworzyły się srebrno-czarne esy-floresy o dziwacznych, poskręcanych kształtach, nieprzypominających niczego, co mogłoby naprawdę istnieć. Za dnia korytarz wyglądał zupełnie inaczej, swojsko, urokliwie – z ścianami w kolorze soczystej moreli, dębowymi krzesłami i kolorowymi obrazami namalowanymi przez pacjentów. Teraz jednak panowały tu cień i mrok, złowieszczo oplatając nogi i powodując szybsze bicie serca. Sceneria powoli zaczęła przypominać senny koszmar, chociaż rozgrywający się na jawie, a nie w umyśle człowieka spoczywającego w bezpiecznym łóżku. Cienie na ścianie zdawały się żyć własnym życiem, poruszały się, znikały, falowały, by po chwili znaleźć się w zupełnie innym miejscu i znienacka wystraszyć nieostrożnego przechodnia. Cicho szeptały między sobą, śpiewały w rytm echa, nie, to one właśnie je potęgowały. Dźwięk narastał, wibrował, by w końcu przerodzić się w niespokojny krzyk.
– Pani Weroniko, pani jeszcze nie poszła? – Drzwi na końcu korytarza otworzyły się nagle, dzięki czemu wpadło do niego ciepłe światło żarówki. Cienie natychmiast zniknęły, podobnie jak cały nastrój grozy. – Już jest po pierwszej.
Kobieta zamrugała, przystając i pozwalając oczom przystosować się do światła. Przetarła dłonią czoło, dopiero teraz zorientowawszy, jak mocno ściskała podkładkę z długopisem. Chyba jestem za bardzo zmęczona, pomyślała, oddychając z ulgą. Działanie adrenaliny powoli mijało i rytm serca wracał do normalności, a ona sama już się znacznie uspokoiła. Przyrzekła sobie, że już nie będzie chodzić po ciemku jakimikolwiek korytarzami, choćby nawet i znała je na wylot. Kilka minut szaleństwa zupełnie wystarczy, żeby człowieka porządnie wystraszyć.
– Nie, nie, jeszcze zostanę, chciałam zajrzeć do pacjentów – odparła machinalnie, dopiero teraz przenosząc wzrok na wybawicielkę, dobrze zbudowaną kobietę ubraną w pielęgniarski kitel. Kilka siwych włosów wymknęło się z koka, burząc pedantyczną fryzurę, jednak ona się najwyraźniej tym nie przejmowała. Miała bardzo ciepłe spojrzenie, choć migotały w jej szarych oczach iskierki zmęczenia. Nocne dyżury zdecydowanie nie oszczędzały nikogo z personelu. – Pani Aniu, niech pani już idzie, ja pójdę na obchód i zostanę tu do rana. Pani Kasia ma przyjść koło szóstej, prawda? Zresztą jest jeszcze Róża, została pani Julka…
– Mnie to nie robi różnicy. – Starsza kobieta machnęła ręką. – I tak już nie zasnę, więc chociaż spróbuję zrobić coś dobrego dla świata i pomóc trochę. Idzie pani na obchód jeszcze? A może kawy się pani napije? Wygląda pani, jakby miała zaraz paść…
– Dziękuję za troskę, pani Aniu, nic mi nie jest. – Kłamała, tak naprawdę czuła się wyżęta jak jakaś ścierka. Nie miała sił, ale również nie chciała wracać do pustego, sterylnego mieszkania. – Wolałabym najpierw pójść na obchód, a potem mogę do pani wrócić na filiżankę kawy, dobrze?
– Oczywiście, poczekam na panią – zapewniła ciepło.
– Dziękuję.
Pomachała pani Ani na pożegnanie i skręciła w prawo od otwartych drzwi, tym razem już jednak zapalając światło. Nadal trzymała w dłoniach podkładkę, dzierżąc ją niczym tarczę. Niepokój jeszcze całkowicie nie opuścił jej umysłu, ale światło dodawało otuchy.
Właściwie to się nigdy specjalnie nie bała ciemności. Nie potrzebowała zapalonego światła lampki nocnej, żeby zasnąć, wręcz przeciwnie, potrzebowała zaciągniętych zasłon i całkowitego mroku, żeby dobrze się wyspać. Nie miała klaustrofobii, więc raczej ta dziwna wizja nie była spowodowana żadnym lękiem, lecz powstała w wyniku przemęczenia i niewyspania, oceniła. Najlepszym lekarstwem na to będzie sen, kilkanaście godzin mocnego, dobrego snu. Ostatnio sypiała bardzo niewiele, jeździła do szpitala w godzinach przedpołudniowych i przeczekiwała w nim zwykle noc, żeby wrócić rano do domu i zdrzemnąć się kilka godzin. Jej nieodłącznym towarzyszem stała się kawa, tylko ona była zdolna postawić ją na nogi.
Stanęła w pierwszym punkcie nocnego obchodu, pod białymi drzwiami sali z numerem dziewiątym. Zawahała się, lecz szybko nacisnęła klamkę i zajrzała do pomieszczenia. Nie paliło się w nim światło, co znaczyło, że pacjenci już spali. Jeden rzut na dwa stojące w środku łóżka upewnił ją, że wszystko jest w porządku.
Za to w pokoju numer dziesięć paliły się światła, kładąc się cienką smugą w szparze pod drzwiami. Weszła do środka, starając się poruszać jak najciszej, by nie zbudzić chorych śpiących w sąsiednich pokojach.
– Pani Weroniko! Jak się pani miewa? – przywitał ją jedyny mieszkaniec tego pokoju, mężczyzna około pięćdziesiątki, o długiej, siwej brodzie i krótkich włosach. Siedział po turecku na łóżku, trzymając ręce na kolanach i wpatrując się bystrymi szarymi oczami w nowo przybyłą kobietę. Przebyte wcześniej choroby nieco wyostrzyły jego rysy i sprawiły, że nieco stracił na wadze, a niegdyś dobrze utrzymywane mięśnie zwiotczały. Miał na sobie szarą piżamę w paski, jednak nie wyglądała ona na nim śmiesznie.
– Dobrze, dziękuję. – Lekarka uśmiechnęła się i chwyciła krzesło stojące przy biurku pod ścianą, obok łóżka, po czym obróciła je w stronę pacjenta i sama na nim usiadła, poprawiając biały kitel. – A pan? Jak się pan czuje?
– Całkiem dobrze, naprawdę. Jest zdecydowanie lepiej niż było kiedyś… Zresztą sama pani to świetnie wie. W końcu to pani mnie wyciągała z tego dołka… Było paskudnie. – Uśmiechał się do niej ciepło, ujmując jej wolną dłoń w swoje.
– Zostanie pan stąd wypisany już jutro, wie pan przecież. Ale to pan zrobił duży krok naprzód, gdyby nie to, rekonwalescencja nie byłaby możliwa. – Patrzyła z uwagą w szare oczy; zmęczenie w jednej chwili zniknęło. Właśnie takie chwile jak ta dodawały jej energii. To dlatego kochała swoją pracę i szpital. Cieszyło ją, gdy mogła nieść ulgę cierpiącym ludziom, kiedy dzięki jej pomocy wychodzili z depresji i innych chorób psychicznych, kiedy mogła pomóc im okiełznać własne lęki i słabości. Może i była pracoholiczką, lecz nie dbała o to, kiedy miała przed sobą ten jedyny cel i zarazem jedyną pasję.
– Wie pani, to poczucie winy by mnie w końcu zżarło i bym został schizofrenikiem – zażartował. – Wciąż tęsknię za Rozalką, ale już nie ciąży mi to tak bardzo jak kiedyś. Wie pani, jak to jest…
Wiedziała. Nie musiała nic mówić, więc milczała, samą swoją obecnością dodając mu otuchy. Odłożyła podkładkę na biurko i ścisnęła mocniej jego palce.
Gdy przywieziono go do szpitala, mężczyzna był w stanie ciężkiej depresji i próbował się targnąć na swoje życie. Miał szczęście, próba samobójcza się nie udała, ponieważ akurat ten dzień córka wybrała sobie na odwiedziny i zajrzała do mieszkania akurat w samą porę, by zobaczyć, jak jej ojciec próbuje się zabić nożem kuchennym. Był zdesperowany. Chory. Bezsilny. Kilka dni wcześniej zmarła jego ukochana żona, Rozalia, z którą się mocno związał. Tak mocno, że nie potrafił sobie poradzić z jej śmiercią. Chociaż był poważanym, silnym biznesmenem ze smykałką do interesów i wytrzymał niejedną stresującą czy kryzysową sytuację, ta go całkowicie złamała. Młodsza o trzy lata Rozalia Majewska zginęła nieszczęśliwie w wypadku spowodowanym przez pijanego kierowcę. Nieszczęście poruszyło całą rodzinę, jednak nikt nie pomyślał, że jej mąż, osoba, która najsilniej się ze zmarłą związała, może spróbować sobie coś zrobić. Nie wierzyli, że rozsądny i trzeźwo myślący mężczyzna da się ponieść emocjom. Wszyscy płakali, to prawda, ale nikt nie próbował z tego powodu popełnić samobójstwa.
Kiedy więc córka znalazła go w kuchni z nożem w ręce, dzień po pogrzebie Rozalii, wezwała pogotowie, a to zawiozło go prosto do szpitala psychiatrycznego imienia Sigmunda Freuda, gdzie trafił pod opiekę Weroniki Zalewskiej.
– Dziękuję pani za zrozumienie. Za wszystko – szepnął. – Przywiązałem się do pani. Będzie mi pani brakowało.
– Zawsze może pan mnie odwiedzić. Moje drzwi są dla pana zawsze otwarte.
– Dziękuję… Tak, dziękuję… – Podniósł się nieco i przytulił ją do siebie, nawet nie próbując wytrzeć łez, które spływały z jego oczu. – Jutro już mnie tu nie będzie, prawda?
– Jest pan całkowicie zdrowy, wyszedł pan z tej przeklętej depresji – odpowiedziała równie cicho, kiedy już się od niej oderwał. – Więc proszę dla mnie zrobić dobry uczynek i już nie wracać w jej objęcia. Zasłużył pan na spokojne życie. Dlatego też postanowiliśmy pana wypuścić, nie widząc dalszego sensu w trzymaniu pana tutaj. Życie jest zbyt piękne, żeby spędzić je całe w psychiatryku – roześmiała się cicho, trochę gorzko, bo te słowa dla niej samej nie brzmiały przekonująco.
– Nie zamierzam się zabijać ani znowu wpadać w depresję, obiecuję pani. Zresztą córka po mnie jutro przyjedzie i zabierze do siebie.
– Jestem pewna, że o pana zadba.
– Tak, to prawda.
– Proszę tymczasem spróbować się przespać, jutro będzie dla pana męczący dzień. Lepiej mieć energię. – Wstała z krzesła, podczas gdy on położył się na łóżku, przykrywając się kołdrą; najwyraźniej dopadło go zmęczenie i postanowił skorzystać z rady lekarki.
– Jeszcze raz dziękuję, pani Weroniko. Niech pani na siebie uważa, dobrze? Życzę pani szczęścia. I powodzenia w ratowaniu takich jak ja.
– Dziękuję. Nie zapomnę pana. – Podniosła z biurka podkładkę i ponownie przycisnęła ją do piersi. – Do widzenia…
– Do widzenia. Odwiedzę panią!
– Będę czekać.
– Pani Weroniko!
– Słucham? – Odwróciła się, już z ręką na klamce, żeby spojrzeć na pacjenta.
– Czy może pani zgasić światło? Byłbym niezmiernie wdzięczny.
– Oczywiście. Żaden problem. Do zobaczenia… w lepszym świecie.
Pomachała mu na pożegnanie i zamknęła za sobą drzwi. Znowu znalazła się na tym samym korytarzu, lecz panika wyparowała bez śladu.
Ominęła kolejne drzwi, jedenastka i dwunastka stały puste, więc nie musiała tam zaglądać. Dopiero w trzynastce, pechowej trzynastce, pomieszkiwał szczególny pacjent. A właściwie pacjentka. Piętnastoletnia dziewczyna o imieniu Julianna, uczennica dosyć dobrego gimnazjum, córka snobistycznych rodziców. Schizofreniczka, i to w dosyć klasycznym wydaniu. Spokojna jedynie podczas snu, który dawały jej zaaplikowane przez strzykawkę środki nasenne. Za dnia wrzeszcząca, krzycząca i rzucająca czym popadnie. Widząca potwory i rozmawiająca z dziwnymi samurajami w szarych kimonach, dzierżących katany o lśniących ostrzach. Ciężki przypadek. Trafiła tutaj dobrych kilka tygodni temu i od tego czasu nie poprawiło jej się ani na jotę.
Lekarka westchnęła cicho. Upewniła się, że Julianna twardo śpi, po czym ruszyła dalej.
Podczas dalszej części obchodu nie napotkała już żadnych niespodzianek, noc była dla pacjentów wyjątkowo spokojna i łaskawa. Poprzedniej koło drugiej nad ranem ni z tego ni z owego jeden z nich się rozwrzeszczał na cały szpital i trzeba było uspokajać kolejno wszystkich, zaniepokojonych i wystraszonym nagłym hałasem. Kiedy w końcu Weronika oraz obecne wówczas pielęgniarki i kilku lekarzy zdołało opanować bałagan, zrobiła się piąta nad ranem i już nikt nie miał siły myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, żeby położyć się do łóżka i przespać cały dzień.
Spojrzała na zegarek; dochodziła trzecia, nie chciało jej się jednak spać pomimo całego zmęczenia. Skierowała się do dyżurki pani Ani, by wraz z nią wypić kawę i trochę odpocząć.
Zapukała do drzwi i weszła, nie czekając na zaproszenie.
– Były jakieś problemy? – przywitała ją starsza kobieta, odkładając czytaną książkę i zabierając się za zaparzanie kolejnej kawy dla siebie i nowej towarzyszki.
– Żadnych. Śpią wyjątkowo spokojnie. – Ściągnęła kitel i zajęła krzesło przy dużym stole. Lubiła to pomieszczenie. Należało wyłącznie do pani Ani, będącej przełożoną wszystkich pielęgniarek, więc nadała mu ona niepowtarzalnego charakteru. Pomalowane na jasny pomarańczowy kolor ściany ocieplały pokój; wisiały na nich oprawione w brązowe ramki fotografie dzieci oraz kolorowe rysunki przedstawiające wytwory wyobraźni pacjentów. Większości z przedstawionych na nich rzeczy – osób? – Weronika nie umiałaby nawet rozpoznać czy zidentyfikować, więc za każdym razem się równie szybko poddawała. Pod jedną ze ścian stała biblioteczka wypełniona czerwonymi segregatorami i zawierająca kartoteki niektórych pacjentów oraz medyczne książki, chociaż dopatrzyła się wśród nich zniszczony egzemplarz „Snu nocy letniej” Williama Szekspira oraz „Mistrza i Małgorzatę” Michaiła Bułhakowa. Na parapecie pod oknem zasłoniętym obecnie firankami stały dwie usychające paprotki, z czego w doniczce z jedną z nich tkwił na patyczku papierowy motylek.
Zaszumiał ekspres, kiedy do kubka leciała cieniutka strużka jasnobrązowego napoju.
– Dałby Bóg, żeby było tak codziennie – westchnęła pani Ania, kładąc gotową kawę przed Weroniką.
– Dziękuję. – Upiła solidny łyk, nie zawracając już sobie nawet głowy dosypywaniem cukru, jak to zwykle robiła. Cappuccino nie było mocne, jedynie zostawiało w ustach smak goryczy. Nie zdawała sobie sprawy, jak sucho miała w gardle i jak bardzo była spragniona, kiedy napój przechodził przez gardło, rozgrzewając ją z miejsca. Upiła kolejny łyk. – Tak, ulżyłoby to nam, ale niestety… to chyba pobożne życzenie.
– Wiem… – Westchnęła, siadając z powrotem na swoim miejscu. Odsunęła na bok książkę i objęła dłońmi ciepły jeszcze niebieski kubek wymalowany w fioletowo-żółte kwiatki. – Pani Weroniko, wygląda pani na bardzo zmęczoną… Powinna pani chyba wziąć kilka dni urlopu. Pracuje pani ponad normę. Przepracuje się pani…
– Naprawdę dziękuję za troskę, ale nic mi nie będzie. – Uśmiechnęła się blado, wypijając kolejny łyczek. Dobra ta kawa. – Wrócę do domu, odeśpię kilka godzinek i będę jak nowo narodzona.
– Wiem, ale… Wie pani, uważam, że pracoholizm też powinno się leczyć – wyznała cicho, z lekkim uśmiechem na ustach.
– No cóż, to by było co najmniej dziwne, gdybym z powodu swojego uzależnienia od pracy sama wylądowała na oddziale psychiatrycznym – zauważyła Weronika, unosząc brew.
– A wie pani, że to wcale nie byłby taki rzadki przypadek? Psychiatrzy są najbardziej podatni na złapanie jakiegoś bakcyla choroby psychicznej. Wiem, że to tak nie działa – uniosła rękę, chcąc uciszyć otwierającą usta Weronikę – ale po prostu nie daje mi spokoju to, że sporo lekarzy, których znałam, znalazło się w psychiatrykach. Nie wytrzymywali presji… Boję się, żeby pani się to samo nie przydarzyło.
– Będzie dobrze, niech pani będzie spokojna. Naprawdę nic mi nie będzie, nie mam objawów choroby psychicznej ani depresji. Po prostu – zwiesiła głos – szpital stał mi się poniekąd domem. W moim własnym mieszkaniu nikt na mnie nie czeka, jest tylko pustka i usychająca tuja na balkonie. – Wzruszyła ramionami. – Nikt się specjalnie nie zdziwi, jeśli nie wrócę na noc, więc wolę siedzieć tutaj, gdzie mam rodzinę, szurniętą, bo szurniętą, ale rodzinę.
– Ma pani dobre serce… Tylko niech pani czasem pomyśli też o sobie, dobrze? – poprosiła pielęgniarka.
– Dobrze. – Wypiła resztkę kawy, patrząc uważnie na starszą kobietę i uśmiechem jej dziękując za wsparcie.
Dziękuję serdecznie! Kot również mi się podoba, dlatego wybrałam go na szablon. ^^
OdpowiedzUsuńCzy będzie dobrze - okaże się. Może, ale wcale nie musi.
Dziękuję serdecznie za komentarz i obecność tutaj!
Pozdrawiam :3
Ta kobieta bardzo mnie zaintrygowała. Miła, dobra i nie ma rodziny? Albo coś z nią jest albo rzeczywiście bierze na siebie zbyt dużo i nie ma na nic czasu. Ta cała pani Ania wykrakała, no nie?
OdpowiedzUsuńNadmiar kawy jest szkodliwy! I kto jak kto ale lekarz powinien to widzieć, choć jak mus to mus ;)
Genialny rozdział życzę weny!
Jestem tu z sowiego przylądka i zostaję, w spamie zostawiłam ci informację o moim blogu, jeśli byłabyś zainteresowana zapraszam serdecznie! Komentarz za komentarz, taką wyznaję zasadę, przykro mi.
+ Dodaję do obserwowanych.
Pozdrawiam i zapraszam do mnie! oczekiwanie-na-cud.blogspot.com
Czy wykrakała, to się jeszcze okaże!
UsuńTak, jest szkodliwy, ale ona nie miała za bardzo wyboru. Chciała pracować, a bez kawy by daleko nie zajechała. Niestety.
Dziękuję serdecznie!
Ja zasady komentarz za komentarz nie uznaję, przykro mi.
Gdy znajdę chwilkę, zajrzę, może mnie to zainteresuje.
Pozdrawiam!
Na to opowiadanie też trafiłam przez "Makowe pole". I też będę czytać je dalej.
OdpowiedzUsuńPierwszy rozdział mi się spodobał.
Widać, że pani Weronika lubi swoją pracę. Tylko żeby naprawdę się nie przepracowała.
Jestem ciekawa co będzie dalej.
Życzę weny na dalszy ciąg.
Dziękuję serdecznie za ciepłe słowa, cieszę się, że opowiadanie Cię zainteresowało.
UsuńPozdrawiam serdecznie! ;)
Uwielbiam szpitale psychiatryczne, ich specyficzną aurę, pacjentów z problemami, które często wykraczają poza granice wyobraźni. Nie wiem, dlaczego, ale przypadek Julianny skojarzył mi się z opętaniem nogitsune, ale chyba oglądam za dużo seriali (co widać zresztą po mojej ikonce) :D
OdpowiedzUsuńSamo opowiadanie zapowiada się ciekawie. Główna bohaterka wydaje się bardzo... poukładana. Jestem ciekawa, czy to się nie zmieni, a jeśli tak, to jak szybko i na jak długo. Póki co trochę trudno mi wypowiedzieć się na temat fabuły, ale podoba mi się Twój styl prowadzenia narracji, więc będę tu zaglądać częściej.
Pozdrawiam.
szkola-zabijania
Ja tak samo, dokładnie tak samo! Nie przesadzajmy, nie każdy schizofrenik musi być opętany xD Ale wiesz co... Dzięki za podsunięcie pomysłu, wykorzystam to jakoś. :D
UsuńTak, ona jest poukładana. Musi taka być, w końcu jest lekarką, prawda?
Dzięki za odwiedziny i komentarz. ^^
Pozdrawiam!
Polecam się na przyszłość :D Jako fanka horrorów mogę Ci ich jeszcze sporo podrzucić, bo często miewam dziwne skojarzenia przy czytaniu, co pewnie objawi się w moich późniejszych komentarzach :D
UsuńNo, tak. Sama chciałam być psychiatrą, ale chyba jestem na to zbyt niepoukładana :D
Witaj. Trafiłam na Twojego bloga poprzez katalogowo, bo mignęło mi tam Twoje zgłoszenie tego właśnie opowiadania. Przeczytałam opis i stwierdziłam, że warto wgłębić się w tą historię. Nie żałuję, że tu weszłam. Zaczynając od świetnego szablonu, który jak gdzieś przeczytałam wykonałaś sama- wielki szacunek za to, bo nie wydaje mi się, aby było to takie proste. Dalej zauważyłam, że wychodzą Ci świetne i szczegółowe opisy, które sprawiły, że bez problemu mogłam wyobrazić sobie szpital widziany oczami Weroniki. Ogólnie Twój styl pisania sprawia, że dosyć przyjemnie mi się czytało, a nie często mam takie wrażenie przeglądając różne blogi. Co do fabuły… Szalenie interesują mnie zagadnienia psychologiczne w literaturze, które są wplatane w akcję. Co innego jest przeczytać w teorii o danym zaburzeniu, a co innego pokazać cierpienie i los konkretnej osoby, którą dotknęła dana przypadłość. Bardzo Ci kibicuję w pisaniu tego opowiadania i już nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału. Pozdrawiam ciepło i życzę ogromu weny. W wolnym czasie, gdybyś była zainteresowana, zapraszam również do siebie.
OdpowiedzUsuń[giftmorder.blogspot.com]
Jest proste, jeśli ogarnia się CSS, tego można się bez problemu samemu nauczyć. Dziękuję bardzo, cieszę się, że Ci się podoba! Starałam się, żeby wyszło tak, jak ja sama to widziałam.
UsuńMnie samą również bardzo to interesuje, dlatego postanowiłam tym razem napisać historię zupełnie odmienną od tych, które piszę zazwyczaj.
Dziękuję przeserdecznie, życzę Ci tego samego!
Pozdrawiam ;)