W mojej bajce nie było księcia, który przybywał na białym koniu, żeby uratować damę swojego serca. Był za to smok, który strzegł tego, co do niego należało – samuraj, którego się bałam, ubrany w czarne kimono, z towarzyszącym mu zawsze kotem. Była też wieża – izolatka, pokój bez klamek, podobny do tych, w których tyle razy odwiedzałam własnych pacjentów. Moja własna komnata nosiła numer siedemnasty i wyglądała jak tysiąc innych pomieszczeń w szpitalu psychiatrycznym. Tyle jednak mi wystarczyło, bo gdzieś musiałam znaleźć azyl, schronienie przed ścigającymi mnie demonami moich snów i mojej przeszłości.
Na zewnątrz wieży nie było bezpiecznie. Dokoła wiły się ciernie, urwisko, w które można było łatwo spaść, niepewny most przewieszony nad przepaścią. Wszędzie czaiła się wrogość, widziałam ją nawet w spojrzeniach przypadkowych ludzi, którzy przychodzili i odchodzili. Wszyscy się nade mną litowali, głaskali po głowie, mówili czułe słowa. Ale wymawiane przez nich zdania były puste, wiedziałam, że nic nie oznaczają. Miały tylko za zadanie mnie uspokoić, a sprawiały, że szarpałam się jeszcze bardziej.
Nie potrzebowałam niczyjej litości. Nie chciałam niczyjego współczucia. Sama się zamknęłam w swoim własnym więzieniu, wtrąciłam się tam z własnej woli, a klucz wyrzuciłam. Byłam przekonana, że w moim cudownym świecie, w mojej własnej utopii, będzie znacznie lepiej, niż w szarej, burej rzeczywistości. Tam przestawałam być rannym, skowyczącym zwierzęciem, a zamieniałam się w królową. W końcu to ja rządziłam! Ja przemieniałam tę krainę, ja ustanawiałam zasady, ja wszystko kreowałam.
I byłam tam sama. Nikt mi nie przeszkadzał, nikt nie pilnował, nikt nie urządzał awantur, nikt nie wchodził z buciorami w moje życie, nikt się nade mną nie litował, nikt nie rozpaczał. Towarzyszył mi tylko samuraj, lecz on milczał, nigdy się nie narzucał. Po prostu trwał, gotów w razie potrzeby pomóc – w swój przedziwny sposób, bo zwykle miałam odmienny pogląd na to, jak taka pomoc powinna wyglądać.
Czasem do niego gadałam, gdy już naprawdę musiałam otworzyć usta do kogoś normalnego. Paplałam beztrosko, nawet nie słysząc tego, co mówiłam. On jednak słuchał. Nie powiedział nigdy ani słowa, ale po prostu słuchał. Był. Rozumiał. Cieszyłam się jak małe dziecko, które dostało lizaka. Bo mimo wszystko nie byłam sama, nawet gdy cienie za moimi plecami zaczynały szeptać. W takich chwilach bardzo brakowało mi katany i jednego porządnego cięcia, żeby zniszczyć te rozrastające się ciernie, oplatające moje nogi, kostki, brzuch, próbujące ściągnąć w otchłań, na dno. Gdybym spadła, niechybnie bym się rozbiła. Na szczęście jednak zawsze miałam przed sobą światełko, które mnie prowadziło, które pomagało się uwolnić. Trzymałam się go.
W Wonderlandzie nie ma żadnych trosk ani smutków. Jest tylko to, co stworzysz. Jest tylko to, czego chcesz się nauczyć. Ja zbudowałam tam prawdziwy pałac. Wiedziałam, że nigdy nie uda mi się go skończyć, w magiczny sposób zawsze będzie się rozrastać, wzbogacać o nowe pokoje, nowe sprzęty, nowe przedmioty. Za każdym razem, gdy do niego wchodziłam, wydawał się inny. Ciągle ulegał zmianom. Ewoluował. Podobało mi się to.
Także i to, że nigdy nie czułam głodu. O dziwo, pożywienie pojawiające się tam żywienie było pożywne, smakowało zupełnie jak prawdziwe. Myślałam, że jest prawdziwe. Trwałam w dziwnym otumanieniu. Nie brakowało mi niczego. Byłam prawdziwie szczęśliwa, tak szczęśliwa jak nigdy wcześniej. W całym swoim życiu nie miałam tylu pięknych chwil, ile przeżyłam w mojej bajkowej utopii.
Mogłam nawet wyśnić białego rumaka i w pełnym pędzie galopować przez prerie, zatrzymywać się przy wodopojach, pokonywać niezliczone równiny, przedzierać się przez lasy. Przeżywałam takie przygody, jakie przydarzają się tylko dzielnym bohaterom bajek dla małych dzieci. Ratowałam wioski, uwalniałam je od złych olbrzymów. Wynosiłam dzieci z pożarów. Latałam na prawdziwych smokach. Walczyłam z niegodziwymi rycerzami. Śmiałam się, dużo się śmiałam.
Widziałam też morze krwi. Krew była wszędzie. Na moich rękach, nogach, włosach, ramionach, brzuchu. Wszędzie. Spływała z koron drzew po ich pniach, farbowała na barwę szkarłatu ściany domów, zostawiała krwawe ślady na alejkach wysypanych żwirem. Wszystko miało odcienie czerwieni. Poznikały kolory, które tak uwielbiałam. Dokoła pysznił się tylko szkarłat, ten okropny kolor, nawet płakałam i wymiotowałam krwią. Krwawe stały się wszystkie rzeki, wszystkie zwierzęta, ludzie, którzy mieszkali w położonych nieopodal wioskach. Moje serce także krwawiło.
Usiłowałam to zmyć na wszelkie sposoby. Gdy stamtąd odeszłam, kraina odzyskała swój naturalny blask, wróciły normalne barwy. Zostawiłam czerwień za sobą, ale nie mogłam pozbyć się tego koloru z siebie. Nie pomagało kąpanie się w czystej jak łza górskiej rzece, skąpanej w promieniach słońca. Nic nie dawało używanie znalezionych w lesie ziół. Nawet mydło i współczesne środki dezynfekujące, znalezione w pospiesznie wyśnionym mieście dwudziestego pierwszego wieku, nie zmyły plam. Musiałam się z nimi pogodzić, po prostu żadną miarą nie chciały zejść.
Ale to nie sprawiło, że stałam się mniej szczęśliwa. Wręcz przeciwnie.
To miejsce było moim domem. Jedynym, jaki kiedykolwiek miałam. Jedynym, w którym mogłam naprawdę się zakochać, które mogłam naprawdę pokochać. Nie zamierzałam z niego rezygnować i stamtąd wracać – bo też i już nie miałam do czego, nic mi nie zostało. Za to w słodkiej krainie snów miałam naprawdę wiele.
Nazywam się Weronika Zalewska, mam trzydzieści trzy lata. Moja historia wcale nie ma pięknego końca, o których uwielbiają czytać nastolatki. Wręcz przeciwnie. Jest raczej mroczną baśnią, studium ludzkiej psychiki. Jest opowieścią o szaleństwie, które wcale nie musiało przyjść, choć czaiło się w zakamarkach świadomości. Jest historią kobiety, która nie potrafiła sobie poradzić z tym, przez co przeszła, która całkowicie oddała się swojej pracy. Jest ilustracją krainy snów, która zawsze wydaje się o wiele bezpieczniejsza i cieplejsza niż rzeczywistość – a w rzeczywistości potrafi dokładnie omotać, przywiązać do siebie tak dalece, że nie pozostaje żaden racjonalny wybór.
Tkwi w tym jakiś paradoks. W tym, że ostatecznie nawet ja, będąc szanowaną, młodą lekarką specjalizującą się w psychiatrii, wylądowałam w pokoju bez klamek.
14.06.2014 – 22.09.2015